Logo or no logo, oto jest pytanie
Na rynku dóbr wszelakich da się zauważyć pewną prawidłowość. Rzeczy o uproszczonej formie, w określonym sensie klasyczne, bywają droższe. A krzykliwa, narzucająca się forma to po prostu tandeta wyróżniająca się na siłę. Czy z logo jest podobnie?
Dobra z najwyższej półki nie wymagają ostentacyjnego oznakowania, innymi słowami marka z najwyższej półki może pozostać w cieniu dobra, które sygnuje. Może pozostać wręcz niezauważalna. Bywa, że owo dobro, nawet pozbawione charakterystycznego symbolu wytwórcy, jest bez trudu rozpoznawane (np. samochody Porsche).
Co jednak, gdy marka dopiero się rodzi i jej logo (względnie logotyp) musi się przebić w morzu innych? Odpowiedź można dać prostą – to kwestia smaku, wyczucia, branży, dla której pracujemy i wielu innych czynników.
Logo to często symboliczny wytrych, za którym ciągnie się określona opinia. Niektóre marki uchodzą za wcielenie globalnej konsumpcji (Coca-Cola i McDonald’s), inne mają etykietkę buntowniczych (Wrangler, Lee czy nieco później Levi’s) albo bananowych (Lacoste, Apple, choć może tylko w Polsce). Tą warstwą symboliczną często się manipuluje. Określonego znaczenia marki nabierają samoistnie albo próbuje się je im wtłoczyć. Poza tym, popkultura wciąga w swoją orbitę wszystko, co wpada w pole jej oddziaływania. Obecnie jednak to już nawet nie kultura masowa, ale internet to wir wciągający i wyrzucający komunikaty, przypinający łatki, obśmiewający, hejtujący i reagujący na bieżąco na różnego rodzaju przedsięwzięcia. Można mieć swoje pięć minut mimo woli.
A co, jeśli chcielibyśmy całkowicie zrezygnować z logo w swoim otoczeniu? Czy w ogóle bylibyśmy w stanie rano ubrać się do pracy? Czy mielibyśmy co wyciągnąć z lodówki? Jak komunikowalibyśmy się ze światem? Nasze życie nie jest możliwe w wersji no logo – kontestowanie jednej globalnej marki i przy okazji używanie produktów szeregu innych to objaw hipokryzji. To przejaw nieco kuriozalnej wojny symbolicznej – nieprowadzącej do niczego.
Dobra na miarę, rzemieślnicze, mają swoją cenę, często lepszą jakość, dla ogółu są niedostępne albo dostępne w ograniczonym zakresie (np. zlecenie uszycia garnituru czy sukienki). Wybierając produkty czy usługi lokalne, staramy się przeciwstawić globalizacji i mackom korporacji. Abstrahując jednak od wartościowania poszczególnych marek, nadal pozostajemy w temacie budowania logo – tyle że w tym przypadku o zasięgu lokalnym.
Wszyscy, niezależnie od zasobów, jesteśmy nośnikami logo. I, paradoksalnie, to my płacimy za możliwość przedstawienia go na sobie. Na tym opiera się ‘wycena’ mijanych na co dzień osób. Nie ma co udawać, że każdy z nas choć raz zadał sobie to pytanie – w restauracji czy klubie, w parku podczas uprawiania sportu, na wakacjach – co ten ktoś ma ze sobą, na sobie, wokół siebie, kim może być, co tym komunikuje. Wówczas odzywają się nasze aspiracje, snobizmy, resentymenty, szufladkujemy, zazdrościmy, deprecjonujemy, a może też nienawidzimy albo lepiej – skrycie podziwiamy? Mnóstwo w tym emocji. Wciąż słyszymy, by budzić emocje, gdy coś wytwarzamy. Bo wtedy zdobędziemy więcej klików, więcej sprzedamy. Staramy się więc zawierać emocje i w tym, co robimy, jest coraz więcej krzyku, chwytów, by reakcje pobudzające konsumpcję wywołać – weź mnie! Kup mnie! Ja! Ja! Ja! Śmieszne? Marketingowcy – sami z siebie się śmiejemy.
Jeśli ktoś z Was się zastanawia, to nie czytałem książki Naomi Klein No Logo. Nie zmienia to faktu, że wiele o niej słyszałem, dała mi wiele do myślenia. Tytułowe sformułowanie machinalnie przyporządkowuję do nazwiska autorki. Nie wynika to z żadnych zabiegów graficznych, typograficznych, barwnych. Chodzi zapewne o ideę złapaną w dwa słowa. Dwa, k…., świetne słowa.
W czasach kultury obrazkowej logo to wielopoziomowy komunikat. Identyfikacja wizualna jest w cenie. Obecnie żadne przedsięwzięcie nie obejdzie się zarówno bez zdolnych webmasterów, jak i grafików. W projektach wciąż lawirujemy między ozdobnością a możliwie najdalej posuniętym uproszczeniem – w formie, barwie, w proporcji między użytą symboliką a typografią. Szukamy adekwatności.
W Polsce nawet laik, osoba nie mająca nic wspólnego z grafiką, dostrzeże, że zmiany w tym obszarze zachodziły w ostatnim ćwierćwieczu z wyjątkową intensywnością. Krzykliwe lata dziewięćdziesiąte w wielu kwestiach były polem doświadczalnym. To był karnawał przaśności i złego stylu. Osobliwości w świecie marketingu pojawiają się do dziś. Grafikami obrodziło, dobrymi pomysłami, niestety, rzadziej. Graficznie musimy myśleć dziś wszyscy – zawodowym grafikom-wykonawcom brakuje wyobraźni, wiedzy, talentu, doświadczenia. Wyciskamy z nich co się da, odrzucamy, zmuszamy do bardziej wytężonej pracy albo czasem nawet sami przyuczamy się na grafika.
Cechy dobrego logo? Adekwatność, przemyślność, oryginalność, komunikatywność? Zbyt ogólnie? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Przykłady znajdziecie dokoła, wystarczy dobrze się rozejrzeć. Miejcie oczy szeroko otwarte i krótko trzymajcie grafików! Dadzą radę, ale rzadko kiedy za pierwszym razem.